“Ogień i monsun. Indochiny z bliska” E.A. Lisowscy – fragmenty
Mocny reportaż przeplata się tutaj z elementami eseju, a filozofia życia z praktycznymi podpowiedziami, jak odkrywać dla siebie Indochiny. “To ważny kawałek naszego wymarzonego, jeszcze w czasach “żelaznej kurtyny”, świata” – mówią Lisowscy. Wierzą, że nawet w tak rozwibrowanym dziś — skonfliktowanym i konsumpcyjnym — świecie wciąż jest miejsce na dobro i marzenia. Ta książka wyrosła z wewnętrznej potrzeby autorów, jest próbą zmierzenia się z nieuchronnością losu i pełnymi bolesnych meandrów dziejami tej części Azji.
Elżbieta i Andrzej Lisowscy właśnie w Indochinach przeżyli życiowe tsunami. Tego samego dnia, w odstępie kilkunastu godzin, zostali obrabowani ze wszystkiego w Phnom Penh, a jednocześnie ogień strawił ich mieszkanie na krakowskim Kazimierzu. Zawalił im się świat, ale nie odgrodzili się murem od marzeń…
Czego się dowiemy o Indochinach?
Jak Angkor Wat opowiada historię stworzenia Kosmosu? Dlaczego Wietnamczycy z uśmiechem serwują w pubach (także Amerykanom!) płonący shot B-52, choć to nazwa amerykańskich strategicznych bombowców dalekiego zasięgu, które siały grozę pod niebem tej części Indochin? Czym dla mieszkańców Indochin są talizmany i dlaczego kontakt z duchami uważany jest tam za oczywisty? Co z przerażającą spuścizną Czerwonych Khmerów? Dlaczego w Chiang Rai powstała Biała Świątynia? Komu świat zawdzięcza złą sławę Złotego Trójkąta?
Fragmenty rozdziału „Talizmany, wróżby, magia, duchy i zjawy”
Właściwie nie wiemy, dlaczego nigdy nie usiedliśmy pod drzewem na skraju błoń Sanam Luang w Bangkoku, by miejscowy astrolog postawił nam horoskop. Mieliśmy na to ochotę, ale coś nas przed tym powstrzymywało. Wstyd? Niedowierzanie? A może obawialiśmy się, że gwiazdy skłonią nas do większej ostrożności, zmienią nasze decyzje i kierunek podróży?
Wsiadamy do łodzi, która mknie Chao Phrayą, i wyskakujemy na przystani Phra Borom Maha Ratcha Wang. W kilka minut jesteśmy na targu amuletów. Odwiedza go wielu turystów, to w końcu jedna z atrakcji Bangkoku. Przybysze z Zachodu robią zdjęcia i z setek przedmiotów wybierają te ładne, efektowne lub intrygujące, po prostu takie, które się dobrze prezentują. Tajowie szukają konkretnych talizmanów. Znawcy, pochyleni z lupą nad niewiele nam mówiącymi wizerunkami, wnikliwie je analizują. Czy rzeczywiście stworzył go sam Phra Somdej Toh – legendarny mnich z Wat Rakhang, czy też jego uczniowie, a może tylko pochodzi z jego świątyni? Wszystko ma znaczenie.
Naszą uwagę zwraca ozdobiony błyskotkami spory drewniany fallus – ma zapewnić siłę i zdrowie. Kiedy nim potrząsamy, w środku coś grzechocze. Nasiona, może jakieś ziarna albo drobne kamyczki. Dobijamy targu i ostrożnie wkładamy nasz „magiczny obiekt” do plecaka. Jeszcze nie wiemy, że i on zniknie w płomieniach na krakowskim Kazimierzu. Nie przypuszczamy też, że będzie częstym „gościem” w studiach wielu stacji telewizyjnych i na naszych spotkaniach autorskich.
Postanawiamy jeszcze coś wybrać, tym razem jednak chcemy bardziej zawierzyć intuicji. Andrzej powierza mi to zadanie. Zamykam więc oczy, przesuwam dłonią nad rozłożonym na chodniku stolikiem, opuszczam ją nad jednym z setek amuletów. Jestem trochę rozczarowana. Niewielka tabliczka z wizerunkiem starszego mnicha, przesłonięta plastikowym wieczkiem, nie wygląda zachęcająco. Sprzedawca uśmiecha się i uczciwie przyznaje, że nie wie, skąd pochodzi i kto wykonał wybrany przeze mnie amulet, ale jest na nim podobizna niezwykle poważanego w całej Tajlandii mnicha Somdej Toha, syna króla Ramy II i opata świątyni Wat Rakhang. W ostatnich latach życia (zmarł w 1872 roku) konsekrował około osiemdziesięciu tysięcy amuletów ze swoim wizerunkiem. To były bardzo długie i skomplikowane procesy.
Najpierw zbierano materiał – pyłki kwiatów, muszelki, świątynne olejki, popiół kadzideł, drobinki ryżu, liście bananowców i inne ingrediencje, wśród których były nawet spopielone prochy zmarłych mnichów. Wszystko to rozcierano, mieszano na jednolitą masę i ostrożnie wkładano do formy. Całemu procesowi towarzyszyły cicho szeptane mantry, śpiewy i modlitwy mnichów.
„Takie talizmany są bardzo drogie, kosztują nawet kilkaset tysięcy bahtów. Wypożyczę wam go za jedyne pięćdziesiąt”. Widząc nasze zdziwione miny, starszy mężczyzna wyjaśnia, że talizmanów się nie kupuje, tylko „wypożycza”, bo dawniej amulety były darem, podziękowaniem mnichów dla ludzi, którzy pomagali przy budowie świątyni. Sprzedawca radzi, byśmy odwiedzili klasztor Rakhang, gdzie wciąż, według starej tradycji, powstają talizmany z podobizną naszego mnicha. „I tak, jak niegdyś, towarzyszą temu modlitwy i mantry” ‒ mówi.
(…)
Jeśli się chwilę zastanowić, to większa część naszego globu – cały Bliski i Daleki Wschód, Oceania, Hawaje, Afryka i ogromna część Ameryki Południowej – żyje ze świadomością, że oprócz materialnego świata istnieją inne, pełne duchowych bytów i energii. Przesąd odegrał wielką rolę w dziejach Indochin. Gdy jeden z birmańskich królów zapragnął białego słonia władcy Syjamu, wybuchła trwająca trzysta lat wojna. W jej efekcie została zniszczona stara stolica Ajutthaja, a mieszkańcy Syjamu wznieśli nową – Bangkok. A wszystko przez to, że biały słoń uważany jest za zwierzę magiczne. Tylko nasza zachodnia kultura odżegnuje się od astrologii, geomancji i nie dowierza niczemu, czego nie potwierdziła nauka. Tak jest przynajmniej oficjalnie. W Azji to, co my nazywamy zabobonem, stanowi istotną część codzienności. Z rad astrologów korzysta się zarówno przy podejmowaniu ważnych decyzji politycznych, jak i w życiu prywatnym. W Hongkongu, Singapurze czy Szanghaju nie zbuduje się banku bez rady eksperta od feng shui. Zawarcie małżeństwa, podróż, wejście spółek na giełdę, wybór imienia dla dziecka… Wszystko to wymaga rady znawcy gwiazd, kart, dłoni, znaków na ciele, układu liści herbaty lub fusów z kawy w filiżance.
Cała Azja wierzy w przeznaczenie, jednak Chińczycy, Tajowie i Birmańczycy mają sposoby, aby je jakoś obejść i oszukać. Mistrzem w tym był birmański generał i dyktator Ne Win. Kiedy astrolog ostrzegł go przed zamachem z prawej strony sceny politycznej, natychmiast kazał zmienić lewostronny ruch uliczny na prawostronny. „Prawicowy zamach” spowodował wprawdzie totalny chaos na drogach, ale zła wróżba się spełniła i zapobiegła prawdziwej rewolcie. Gdy z kolei wróżbici zapowiedzieli głód, kazał swoim ministrom i ich rodzinom jeść przez kilka dni wyłącznie wywar z korzeni bambusa. Obecny prezydent Birmy Than Shwe za radą astrologów przeniósł stolicę z Rangunu do Naypyidaw. W dokładnie wyznaczonym terminie – 6 listopada 2005 roku o godzinie 6:37 – rozpoczęto przenosiny. Drugi etap przypadł na 11 listopada, na godzinę 11:00. Jedenaście batalionów kierowało 1100 ciężarówkami. Przeniesiono wówczas jedenastu ministrów do Naypyidaw.
……………………………………………………………………
Przed wejściem siedzi kilku muzułmańskich pirów. Zawiązują odwiedzającym sznureczki na przegubie ręki, szepczą modlitwy, kaligrafują po arabsku ich imiona. W kącie siedzi młoda para i starszy mężczyzna z dużą księgą w rękach, na okładce – liczby i litery arabskie. Dyskretnie obserwujemy przebieg konsultacji, a kiedy kobieta i mężczyzna oddalają się, podchodzimy do pira. Pytamy, czy na podstawie jego księgi można ocenić związek dwojga ludzi.
„Każda litera ma swoją wartość liczbową i przypisany jej element czterech żywiołów. Pewne liczby się lubią, inne nie. Jeśli chłopiec o imieniu Ali (litera alif należy do elementu ognia) zakochał się w Rabijji (ra to element wody), to łatwo możemy zauważyć, że to nie najlepsze połączenie. Ale to byłoby zbyt proste. Trzeba przeanalizować pozycję planet, powiązać je z liczbami i literami. W tym przypadku też nie wypadło to najlepiej. Powiedzmy jednak, że zakochany chłopak nie widzi świata poza swoją ukochaną, boi się konkurentów i utraty dziewczyny. Można wówczas przygotować talizman. Nie jest łatwo. Trzeba zwrócić się do odpowiednich duchów lub dżinów, zachęcić je lub zmusić do współpracy. Robi się to za pomocą określonej kombinacji liczb i liter oraz specjalnego zaklęcia. Aby zadziałało, należy powtarzać je przez czterdzieści dni. Oczywiście, trzeba wiedzieć, do jakiego dżina się zwrócić”.
Pytamy, czy podejmuje się takich wyzwań i czy jest to zgodne z islamem, który przecież zakazuje stosowania magii. „Zakazana jest tylko czarna magia, ja posługuję się wersetami z Koranu, to ich moc pozwala mi podporządkować sobie duchy. Islam jest przeciwko tym, którzy rzucają zaklęcia, by zaszkodzić innym, ale pomoc jest zawsze dozwolona”.
Cóż, postanawiamy nie dyskutować z ekspertem, choć sądzimy, że nagina on zalecenia własnej religii do swoich potrzeb. Wracamy nad wodę. Wsiadamy do łódki i płyniemy do przystani. Chcemy zamknąć ten dzień jakimś tajskim lub kambodżańskim filmem o duchach.
Zwykle są to horrory. Nie jesteśmy ich miłośnikami, decydujemy się jednak na jeden z filmów poświęconych Mae Nak. Żaden jednak nie ma wersji z angielskimi napisami. Wybieramy więc niedawny hit kasowy „Tamnan Krasue” („Demonic Beauty”).
Mae Nak i Krasue to dwa najpopularniejsze demony w Tajlandii, jednak Krasue ma szerszy zasięg. Straszy od Indochin przez Malaje i Indonezję aż po Filipiny. W zależności od kraju zmienia tylko imię. Obojętnie jednak, czy będzie to kambodżański ahp, indonezyjski leyak, malezyjski penanggalan, wietnamski ma lai czy laotański poppo, zawsze oznacza to ducha unoszącej się w powietrzu głowy pięknej kobiety. Przeraża nie tyle sama głowa, co reszta jej postaci. Do długiej szyi przyczepione są serce i żołądek, widać dwunastnicę, jelita, czasem płuca. Doniesienia o jej pojawieniu się odnotowuje prasa, Internet pełen jest amatorskich filmików, na których widać zwykle zieloną poświatę lub płynące zielonkawe błędne ogniki. Krasue często gości na ekranie jako bohaterka filmów i telewizyjnych seriali. Jej legenda narodziła się jednak w Kambodży.
Khmerska księżniczka miała poślubić tajskiego księcia, który podbił jej kraj. Jak to w życiu bywa, kochała jednak prostego wojownika. Kiedy kochankowie zostali przyłapani, książę rozkazał mężczyznę zabić, a kobietę spalić. Przerażonej dziewczynie próbował pomóc khmerski czarownik. Rzucił silne, ochronne zaklęcie, jednak egzekucja była tuż, tuż, a czar, by w pełni mógł zadziałać, potrzebował czasu. I tak ogień zniszczył tylko część ciała księżniczki, ocalała głowa i wnętrzności. Piękna kobieta zamieniła się w ducha, który w zielonkawej poświacie unosi się i płynie w powietrzu. Pierwszy film wyprodukowany w Kambodży po upadku reżimu Czerwonych Khmerów był horrorem – jego bohaterką była właśnie Krasue. „Kon Aeuy Madai Ahp”, znany także pod tytułem „Krasue Mom”, cieszy się ogromną popularnością do dziś.
W Azji Południowo-Wschodniej duchy są właściwie wszędzie, zasiedlają drzewa, drogi, porzucone domy, przede wszystkim jednak brzegi morza i lasy. To część tutejszej kultury i stylu życia. Nasza malezyjska koleżanka, wykładowczyni literatury na jednym z uniwersytetów w Kuala Lumpur, nie pozwalała dzieciom przebywać na plaży po zmroku, „bo tam grasują duchy”. Lokalne gazety w Tajlandii, Kambodży, Laosie pełne są sensacyjnych doniesień o działalności hantu, ahp i krasue – duchów i wszelkiego rodzaju demonów.
Pamiętamy, jak zelektryzował nas tytuł artykułu w malezyjskiej gazecie: „Dwóch bomohów pojmało dziewięciu dżinów”. Właśnie przyjechaliśmy do Kuala Lumpur i podczas śniadania przeglądaliśmy lokalną prasę. „New Straits Times” donosił, że w miejscowości Jerteh, w malezyjskiej prowincji Terengganu, zaniepokojeni nagłym znikaniem córki rodzice zwrócili się o pomoc do lokalnych „specjalistów”. Dziewczyna znikała o niezwykłych porach, po czym odnajdowano ją w dziwnych miejscach – w mieszarce do cementu, na cmentarzu, w koronie drzewa. Na opłacenie usług bomohów, uzdrawiaczy, specjalistów od przepowiadania przyszłości i wszelkich zabiegów magicznych, rodzina wydała tysiące ringgitów. Nic to jednak nie dało. Kiedy historię 22- letniej Siti Bilqis nagłośniły lokalne media, dwóch takich specjalistów nieodpłatnie zaproponowało swoje usługi. Zjawili się w rodzinnym domu dziewczyny i rozpoczęli modlitwę. Jeden stał na zewnątrz i wypowiadał wersety z Koranu, drugi to samo robił w środku. Chwilę później znajdujący się na zewnątrz bomoh zobaczył umykającą postać. Dogonił ją i pojmał. A potem, jak donosi gazeta, dżiny łapano kolejno, jeden po drugim. Gdy mieszkańcy miasteczka usłyszeli, że „winowajcy” zostali pojmani, tłumnie pośpieszyli do domu dziewczyny. Rozpychali się, robili zdjęcia i filmowali pojemnik z uwięzionymi dżinami. Ostatecznie, aby nie niepokoiły już nikogo, bomohowie wrzucili naczynie do morza.
Bio autorów
Elżbieta i Andrzej LISOWSCY – członkowie elitarnego The Explorers Club, w podróży od zawsze, a na pewno od 40 lat, gdy wyruszyli do dzikiej jeszcze wtedy Delty Dunaju w Rumunii. Wędrowali z kamerą, aparatem fotograficznym i mikrofonem. Od Kostaryki, przez Iran i Madagaskar, po Japonię i Borneo. Śladami wielkich cywilizacji, religii, fiest i rytuałów. Uzależnieni od Krakowa, jednocześnie otwarci na to, co inne. Od lat zadają sobie pytanie: dokąd zmierza świat? Obserwując szybkie przemiany w Azji, która staje się siłą napędową współczesnej cywilizacji, często wracają także do Indochin. Napisali setki artykułów, stworzyli i prowadzili telewizyjnego Światowca, Z plecakiem i walizką, radiowe Południki szczęścia i Południk Café. Autorzy także książkowych Południków szczęścia oraz wydawanych w Polsce i za granicą przewodników. W Bezdrożach w 2004 roku ukazał się ich przewodnik Wiedeń — miasto artystów i geniuszy.
Elżbieta (zodiakalny Skorpion) — orientalistka, iranistka, badaczka mistycznego islamu, doktor religioznawstwa.
Andrzej (zodiakalne Ryby) — studiował historię sztuki, dziennikarz, fotograf i producent programów TV.
Wpis przygotowany na podstawie materiałów udostępnionych przez wydawnictwo Bezdroża.
[…] "Ogień i monsun. Indochiny z bliska" E.A. Lisowscy – fragmenty […]