“Każdemu jego Everest”, Mirosław “Falco” Dąsal

Fragmenty książki 820x547 - "Każdemu jego Everest", Mirosław "Falco" Dąsal

Trzydzieści lat temu pod lawiną na przełęczy Lho La ginie pięciu Polaków – uczestników wyprawy na Mount Everest. To wydarzenie do dzisiaj nazywane jest największą tragedią polskiego himalaizmu. Wśród przysypanych był Mirosław “Falco” Dąsal, przez kolegów wspominany nie tylko jako profesjonalny himalaista, ale też niezawodny partner i człowiek pełen energii, który w góry nie wychodził bez magnetofonu i nagrań swoich ulubionych wykonawców.

Ostatni wpis Dąsala w jego dzienniku

“Falco” nie tylko kochał góry, ale także potrafił o nich pięknie mówić i pisać, zarażając swoją alpinistyczną pasją kolejne pokolenie. Podczas swojej ostatniej wyprawy przeczuwał, że może stać się ona jego pożegnaniem z górami i ze światem:

“A tu wieczorem, niestety, znowu jak obuchem wiadomość o zaginięciu jednego z dwóch schodzących już ze szczytu Szerpów. Eż, kurwa, to zaczyna przypominać rosyjską ruletkę, został tylko poniżej Południowego Wierzchołka wbity w stok czekan. Nie, nie, to już nie “wstrętny sport”, to paranoja. I my wychodzimy jutro, co prawda inaczej chcemy działać, inna jest nasza droga, ale Boże dopomóż wrócić… Noc, śpiwór, świeca, Bob Dylan… Jakoś ciężko mi, duszno. Szukam i szukam w sobie tego przekonania, tej iskry i co tu ukrywać – nie znajduję. Niczego już nie jestem pewien: ani pogody, ani drogi, ani partnera, ani… siebie. Gdzież to wszystko się zatraciło, rozpełzło w trakcie jakże ciężkiej pracy. I żeby chociaż satysfakcja. A tu ciągle jak po grudzie. Gdzieżeś, Gwiazdo moja…? Idę, teraz już na pewno po raz ostatni, lecz dokąd, dokąd idę – do końca nie wiem. Chciałbym wiedzieć, a nie wiem! Tak daleko i ten brak pewności. A może właśnie tak to już jest? Chociaż nie, to bym wiedział. Więc może to już pora…?”

Fragment rozdziału DHAULAGIRI – HIMALAJE ‘86

17 września
Dzisiaj wyruszamy do Bazy. Bez plecaków, nie zabieramy ze sobą nawet radiotelefonu, bo i po co, nic to przecież nie zmieni, że gdzieś tam jesteśmy, że dokądś zmierzamy, to tylko puste informacje. Wrócimy, to powiemy jak było, a na razie proszę nie przeszkadzać – idziemy!

Po raz pierwszy od nie wiadomo kiedy nie pada deszcz.

Nieprawdopodobne, ale fakt. Początkowo bez trudu, prosto i jasno podążamy za wodzem, ścieżka wije się dnem doliny, wznosi, opada, teraz prowadzi po nadrzecznych kamieniach i głazach, ponownie ucieka w górę i nagle stop: siklawa, a za nią trawiasto-piarżysty, stromy stok, wydaje się być nie do przejścia. A innej drogi nie ma. Więc musimy iść tędy! Przewodnik, za nim my, trzymając się rachitycznych kępek trawy i stawiając stopy na osypującym się skalnym szutrze, trawersujemy upiorne kilkanaście metrów ponad przepaścią. No co, spaść stąd, to już bezpowrotnie, beznadziejnie, do końca, do dna… Powoli i bardzo ostrożnie, i niech to cholera, przecież jakoś przechodzimy ten piekielny trawers. Ale co z karawaną, wszak tędy z plecakami nawet my nie przejdziemy, a co dopiero kulisi. I pomijając już wszystko, nawet bez plecaka też nie chcę tędy przechodzić po raz drugi.

Wystarczy!

Dalej teren nie jest już taki nieprzystępny, przechodzimy trawiaste zbocze, pniemy się nim do góry, trawersujemy kolejny wodospad i zza przełamania skały ukazuje się naszym oczom próg moreny. Za nim znajduje się cel ten pierwszy – Baza. A już z Tiganą zaczęliśmy żartować, że tak tylko idziemy i idziemy, wypełniając sobą białe plamy na mapie, że bawimy się w jakichś tam Livingstonów czy Stan- leyów („jak sądzę”), i chwilami rodził się niepokój czy strach nawet, że może tak jest naprawdę. Przecież tak uciążliwej drogi podejściowej dotychczas nie spotkałem. Tigana również.
Więc jesteśmy w Bazie. Cudowna łąka z wesoło ciurkającymi strumyczkami, z kapitalnymi stawami, jakież rozkosze obiecującymi podczas słonecznych dni (ba – słonecznych). I ściana, widoczna przez dziurawą kurtynę mgieł, niczym mur wyrastająca zza moreny hen w niebo. Ogromna! Ale jeszcze nie dla nas, jeszcze jak zwykle nie dotyka mnie ona bezpośrednio, zaledwie rejestru ję jej obecność tutaj. Przecież trzeba się najpierw urządzić, przecież jeszcze nie biją nam dzwony. Spoglądam dokoła – kolejna Baza mego życia, to tutaj przyjdzie nam spędzić tych kilkadziesiąt dni. Dobrych? Złych? A ile jeszcze…? Odwracam wzrok, wpatruję się w ścianę, której środkiem właśnie zsuwa się ogromna pyłówka. Po chwili wisząca chmura śniegu szczelnie otula Górę. Hm, Baza… droga… wierzchołek… 8100 m.

Czytaj również  "Zadra" - Robert Małecki

Baza. Tak, tylko trzeba tu jeszcze się jakoś dostać z całym dobytkiem. Którędy? Schodzimy w dół do rzeki. Wykluczone, tędy się nie przejdzie, gładkie, wyślizgane wodą ściany, rycząca kipiel pomiędzy nimi – nic z tego. Wracamy do pierwotnej ścieżynki. Może da się obejść górą, ale to też nie wchodzi w rachubę, wystarczy spojrzeć. Trzeba by wspiąć się powyżej granicy śniegu, a tego żaden szanujący się kulis nie uczyni. A zresztą, nikt nie zaręczy, że jest tam przejście.

(…)

7 października
Dzień pod znakiem wyjścia. Jeszcze ranek, śniada nie, drobne naprawy, potem kąpiel nad potokiem, dobór żywności, sprzętu, ubrania. Leżę w słońcu czysty, ciepły, nagi, a już czuję smród przepoconych, niezmienianych przez dłuższy czas łachów, czuje niesmak topionej ze śniegu wody, czuję zajęte zgęstniałym śluzem gardło. I tak przez co najmniej tydzień – wydłużają się nasze wyjścia, za każdym razem coraz dalej, trudniej. Ale jeszcze jestem tutaj, ciepłe promienie przedpołudniowego słońca dostarczają jakże niezbędnej dla organizmu energii. Nie na długo jednak, po niespełna godzinie relaksu chmurzy się, zrywa się wiatr i pierwsze płatki śniegu opadają na rozwieszoną do przewietrzenia bieliznę. Pora kończyć z tym ekshibicjonizmem. Znowu pada mokry śnieg i cała nadzieja w tym, że po południu może przestanie, bo nie lubię już moknąć, zdecydowanie nie lubię. Obiad, herbata, kisiel i… głos „ze ściany” – Tigana postawił Trójkę, prowizorycznie, ale jest. Widać ją nawet przez prześwity mgły. Tak mówi Doktor i cała reszta. A ja nie patrzę, ja tam mam dojść! Kierownik, jak zwykle niespokojny, poganiał zaraz po obiedzie, a my, to znaczy Jaś, któremu na twarz wróciła dawna uroda, Din czujący się coraz lepiej po udanym rekonesansie i ja, po bożemu, o 16 z minutami wyruszamy po nowe i nieznane. Idę pierwszy, starając się tak regulować tempo, aby nikt nie miał problemów z nadążeniem, ale też by nie było ono zbyt wolne. Idziemy równo i wszyscy razem, po upływie półtorej godziny witamy się z Kierownikiem. Nie ma już tu „Gaca”, nie ma śpiworów puchowych, stoi tylko duży namiot i jakiś do psiej budy podobny „Omnipotent”. Po zupie i kawie z mlekiem szybko, bo mróz zaczyna kąsać nie na żarty, wciskamy się do namiotu i okryci szczelnie śpiworami anilanowymi przygotowujemy się do snu. Jaś, będący jedynym pośród nas szczęśliwym posiadaczem prywatnego puchu, idzie w nagrodę spać do „psiej budy”. Pobudkę przewiduje się o 5 rano, stąd bez zbędnych słów czy ruchów każdy, jak potrafi najlepiej, zapada w swój intymny, mały świat. Trochę zimno, ale bywało gorzej, zresztą to tylko jedna noc, jutro już będzie lepiej.

Fragment rozdziału: Mount Everest – Himalaje, Nepal ’89

2 kwietnia
Wczesnym świtem podnoszę się z pościeli, naciągam górską odzież, wychodzę przed namiot, budzę kolejno Wacka, Mirka. – Już nie śpią – mruczy Słoniu ze swego namiotu. Po chwili spotykamy się w Jadalni, z przygotowanych jeszcze wczoraj termosów przyrządzamy kaszkę bananową na mleku, herbatę, przegryzamy ciastkiem i w drogę, plecak na ramiona, kijki w dłonie i już, chrzęst kamieni miesza się z zimno-porannymi oddechami.

Czytaj również  "Miłość leczy rany" - Katarzyna Bonda

Idziemy. Początkowo wszyscy razem, w miarę nabierania wysokości zwarta grupa zaczyna się dzielić, coraz bardziej w tyle pozostaje Wacek. Dziwne trochę, wszak jeszcze wczoraj odgrażał się, że on to ho, ho, zawsze za pierwszym razem zakłada Dwójkę. Widzisz Wacku, jak los potrafi być przewrotny, by nie rzec złośliwy. Ale nic to, idziemy dalej – już tylko we trójkę. W okolicach „Turni” po raz pierwszy widzę Naszą Górę. Ogromny monolit poprzecinany białymi plastrami śniegu, czerwonawy z żółtymi pasmami skał… Potęga, Majestat i to my do Niego? Nie czas ni miejsce jednak na nadmierną egzaltację – idziemy dalej. W południe, na śnieżnej grańce jakby oddzielającej dwa światy (dosłownie dwa kraje, Nepal i Tybet) spotykamy Kierownika. Widać stąd również pomarańczowiejące w dali maleńkie punkciki namiotów obozu I. To tam dzisiaj, prawda Kierowniku. Tak, tak, ze dwie godziny wam to zajmie jak nic. Zdjęcia, wymiana uwag, przekazanie altimetru i już w dół, bo wieje tu na grani jakby kto o to prosił. Bardzo ładnie rozwiązali poprzednicy ten zjazd. Ależ te poręcze są poprowadzone, ponapinane jak struny, już teraz się przecie rają, a co dopiero po parokrotnym użyciu. A przecież robili to „zawodowcy”, uczestnicy wielu wypraw. Cholera, chociaż to mogliby umieć już robić. Jak w ogóle TO pokazać westmenom – kompromitacja na całej linii. Dobrze, że ich tu jeszcze nie ma, są za to kolejno na tych pieprzonych strunach z baraniej głowy wysnutych nasi koledzy: Marcin-Andrzej, Zyga i Jacek. Nawet nie chce mi się zwracać im uwagi, że przecież tak się nie robi, że to są podstawy, przedszkole nieomalże działania tutaj, umiejętność właściwego poprowadzenia poręczy, od tego powinno się zaczynać.

Czekam, aż poręcz poniżej będzie wolna, słyszę jak Słoń będący dwie przesiadki poniżej klnie w żywy kamień „krakowską oszczędność”, żegnam Zygę i Jacka i już w sznury, i w dół, w dół śnieżnym kuluarem, skok przez szczelinę brzeżną, koniec poręczy, dalej niezbyt stromym stokiem na rozległe plato Lho Li.

– Witaj Tybecie, bo przecież nie powiem Chiny, dla mnie zawsze będzie to Tybet, a reszty nie przyjmuję do wiadomości i już. Ogromna przestrzeń, a naprzeciw oczu Cel! Wyniosły, majestatyczny – ech, Góro Ty jak ze snu wysoka, najwyższa – ile nam jeszcze do Ciebie trzeba, by dojść…?

(…)

12 kwietnia
Do góry. Krok za krokiem, metr za metrem pniemy się stromymi polami śnieżnymi. Świeci słońce, wiatr nie nazbyt uciążliwy, więc i droga nie męczy tak jak poprzednim razem. Idę pierwszy, czasem muszę zboczyć z obranej drogi, gdyż silny przedwczorajszy wiatr pozarzucał poręcze, a to za nawisy skalne, a to pomiędzy skały. Notuję w pamięci miejsca, gdzie należy poprawić ich zamocowanie, wbić dodatkowy odciąg. Około 14 spotykam schodzącego w dół Carlosa. Mówi, że jaskinia jest bardzo dobra do spania tylko zimna, że oczyścił ją ze śniegu, naprawił dach, że są w niej dwa śpiwory przez nich przyniesione. O.K. Carlos, w porządku, a ile śpiworów jest w Dwójce? Milczenie – czyżbyśmy musieli jeszcze dzisiaj grzać do tej słynnej pokatalońskiej dziury? No nic, bywaj, gdzie Elza? Jedynie machnięcie ręką wstecz jest odpowiedzią na moje pytanie. Cóż – idę dalej. Jakoż i w pół godziny później dostrzegam słaniającą się małą sylwetkę dziewczyny. Biedna ona jest, gdy jesteśmy już obok siebie, po słowach powitania dobiega mnie szept – I am very tired, very! Cóż tu można poradzić, trzymaj się Elza, musisz jakoś dociągnąć do Lho Li!

Czytaj również  Obrończyni - Eliana Lascaris

Dłuży mi się teraz już ta droga. Z pamięci staram się wyłowić znajome jej fragmenty, o, tam za tymi skałkami powinien stać obóz, nie za tymi? – to za tamtymi. Jest, stoi, szybko zrzucam raki, wbijam czekan, rozsznurowuję wejście. Są, są trzy śpiwory, na szczęście nigdzie już dalej iść nie muszę dzisiaj! I dobrze, bowiem wiatr początkowo leniwy i słaby potężniał z godziny na godzinę, by teraz uderzyć z mocą w ściany naszych szmacianych domków. Ale to już w pewnym sensie nie dotyczy, to sprawa na jutro, co najwyżej noc będzie trochę cięższa. Ważne co jutro przyniesie.

(…)

21 kwietnia
Pogoda nadal jak marzenie. Podczas porannej łączności Gienek z zadowoleniem stwierdza, że u nich nie wieje, przeto pójdą dalej, aż do Czwórki włącznie. I rzeczywiście, przed zmrokiem jeszcze, u podstawy – kopuły szczytowej rozbili z Zygą „Omnipotenta”. Niestety, nie udało się Gienkowi wpaść do spodziewanych kolejnych dwóch jaskiń, tym razem po Anglikach, tak że ich poszukiwanie trzeba będzie odłożyć na później. W każdym razie obóz stoi (7500 m n.p.m.), jest się gdzie zatrzymać. Gratulacje dla Was, Seniorzy, macie swoje wady, ale i zalet wam też nie brakuje. Zwłaszcza że, jak mówi Gienek, jutro również chcecie pracować, a nie zjeżdżać od razu do domu.

Odezwał się również po dwóch dniach zaciekłego milczenia Carlos. I to jak! Ponieważ senior Carlos miał dzisiaj łączność z Meksykiem, przemówił junior niczym prezydent do narodu swego. Śmieszne trochę i żałosne w sumie wziąwszy pod uwagę, że nadawał przez naszego „Radmora” i wszystko było słychać w Jadalni. A mówił, ten prawdopodobnie przyszły mąż stanu, głosem wyważonym, modulowanym, o ogromnych trudnościach na drodze, o dużym wkładzie pracy poniesionym przez właśnie nadającego relację, nota bene z jakiejś małej dziury lodowej (sic!) – kurwa, przecież siedzą w namiocie, o bardzo słabych Amerykanach, którzy nic nie robią poza chorowaniem, o jutrzejszych planach założenia obozu IV…
Niby się śmiejemy, ale coraz bardziej tracę sympatię do tego faceta. Ja rozumiem, pieniądze mogą nie śmierdzieć, ale jest jeszcze coś takiego jak godność, do cholery, rzetelność, zwłaszcza w GÓRACH! To jak, już nic nie jest ważne, niczego nie trzeba się trzymać poza paroma dolarami. Hasta luego Carlos, stadion aztecki, głos prezydenta – cambio fuera! Buenos noches.

Przed zmrokiem samotnie z Lho Li powrócił do Bazy Bob. Wrak człowieka – zapalenie oskrzeli – taki fajny facet i go dopadło. A już wydawało się, że wszystko jest za nim, choroby i złe, gnał kilka dni temu w górę niczym kometa Kohoutka, dotarł aż do Dwójki. Teraz – strzęp człowieka i co najgorsze, chyba już się nie wyprostuje. Szkoda chłopaka.

Bio autora

Mirosław „Falco” Dąsal (1952-1989) swój przydomek zawdzięczał sokołom, które zachwyciły go podczas wyprawy w Andy. Wspinał się w Alpach, Kaukazie, Patagonii i Pamirze. W 1984 roku wszedł nową drogą na Fitz Roy, a rok później spełnił swoje marzenie i stanął pod ścianą w Himalajach. Dwukrotnie był uczestnikiem wypraw na Lhotse. W 1986 roku brał udział w próbie przejścia południowej ściany Dhaulagiri. Zimą 1987/88 uczestniczył w wyprawie na K2 w Karakorum.

Zginął w lawinie na przełęczy Lho La, razem z Andrzejem Heinrichem, Eugeniuszem Chrobakiem, Mirosławem Gardzielewskim i Wacławem Otrębą, podczas wyprawy na Mount Everest w 1989 roku.

Materiały pochodzą od wydawcy: Wydawnictwa Bezdroża.

Detalistka
O mnie

Nazywam się Ewa Krzempek i otwarcie przyznaję, że jestem Detalistką. Postrzegam świat przez pryzmat detali. Zapraszam Cię serdecznie do zapoznania się kolejnymi odsłonami mojej detalistycznej wizji świata. Kim jestem? Przede wszystkim uważną obserwatorką, wyczuloną na absurdy życia codziennego i te ułamki rzeczywistości, które robią różnicę. Mówiąc bardziej precyzyjnie jestem polonistką, zarabiającą na życie jako copywriterka i social media manager. Kocham koty, wypady w góry i książki, oczywiście. Blog w główniej mierze poświęcony jest literaturze, bo książki już dawno temu skradły moje serce.

Brak komentarzy

Napisz komentarz